Ten przedrostek „e-” mam wrażenie, że cały czas wzbudza kontrowersje...
Wiele spotkań coachingowych (i nie tylko) przeniosło się do internetu. Nawet po cichu przyznajemy rację w tym, że łatwiej i szybciej możemy w nich uczestniczyć. Wystarczy nam małe biuro/sala konferencyjna czy nawet mały pokoik, aby spokojnie porozmawiać.
Ostatnio jednak często słyszę:
„Bo przecież nie sposób porównać wartości spotkania prowadzonego „na żywo” od tego prowadzonego przez internet.”
„Już przed nami nie siedzi prawdziwy człowiek, tylko mamy kontakt z ekranem.”
„Na żywo kontakt jest zupełnie inny: możemy:
osobę obserwować
współodczuwać
zbudować prawdziwą relację
...”
I że „na żywo”, to jest „na żywo” i już! :)
Czasami wręcz słyszę, że tam, w online, już człowieka nie ma.
I zastanawiam się czy te zarzuty to są do spotkań online jako takich, czy też przekazać mają coś zupełnie innego, czegoś, co nie słychać...?
I wtedy się zastanawiam dlaczego. I przyznam szczerze, że nie wiem.
Dla mnie akurat praca z Klientem przez internet (lub co gorsza!) przez telefon jest tak samo efektywna.
Czasy niedawnej izolacji (i mnie) kazały się szybciutko zmierzyć z tematem tego, że nie mam „na wyciągnięcie ręki” drugiego człowieka...
Ale, z drugiej strony, czy na pewno?
to ja jestem odpowiedzialna za przebieg spotkań.
to ja (z Klientem) nawiązuję potrzebny mi (i Jemu) poziom relacji.
to ja Go obserwuję.
On zaś decyduje w których obszarach jak daleko chce mnie wpuścić...
Zupełnie jak w realu...
Czym się dla Was różni e-coaching/e-spotkanie od tego na żywo?
Czego brakuje temu w wersji internetowej? Czy czegoś?
Komentarze