Siedzę sobie któregoś dnia w biurze i dumam.
Wiosna za oknem. Widzę ją doskonale, bo zieleń wpycha się nieproszona z butami w okno i aż na parapet, i ptaki w umysł tak, że aż strach. Nie mogę tabelek ani maili. Dumam.
Dumam, co ja właściwie robię w tej swojej sali za ścianą, gdzie stół i krzesła, gdzie flipchart i materace, i poduszki, i kocyki, i komody pełne moich "arte-rzeczy". Bo metr czy dwa - grubość ściany przedwojennej kamienicy i kaflowy piec - dzielą mnie od sali, gdzie prowadzę zajęcia, na które przychodzą wieczorami (i nocami!) ludzie, i których to zajęć wciąż nie znajduję sposobności nazwać odpowiednio...
Siedzę i myślę.
Że to warsztat jakiś. No tak. Że arteterapia - no wiadomo, robię ją, robię aż się kurzy. No oczywiście że jestem trenerem i że interesuje mnie...
I nagle myśl, jak ten ptak puk-puk: przecież w to wpakował się także sam jegomość Coaching!
To było moje "odkrycie sezonu" i absolutna "doskonałość roku 2009".
Wtedy - wśród świadków, moich kompanów zza biurka - narodziła się nazwa 'artecoaching' i to, co dziś z tym robię. Od tego dnia wydarzyło się wiele - i ja, i moi Klienci, wszyscy jesteśmy już gdzieś indziej.
I mój artecoaching oczywiście też.
Zapraszam do lektury moich felietonów z cyklu "Agnieszka o artecoachingu" publikowanych na portalu swiatcoachingu.pl:
Komentarze